czwartek, 21 kwietnia 2011

UFO nad Warszawą?

Zawsze, ale to zawsze przy różnych kryzysowych sytuacjach na świecie (wojna w Libii, konflikt koreański, trzęsienie ziemi w Japonii) lubię sobie poczytać portale "spiskowe". Niesamowite jak ciekawe i rozbudowane teorie tworzą ludzie. Nie czas teraz i nie miejsce tutaj na ocenianie ich wiarygodności - po prostu chcę nakreślić kontekst historii, którą dziś Wam opowiem. Żeby wszystko było jasne musimy się troszkę cofnąć w czasie.

Jest koniec marca, cały świat mówi o katastrofie nuklearnej w Fukuszimie, a ja mam za sobą około tygodnia czytania portali spiskowych. Dowiedziałem się nie tylko tego, że trzęsienie w Japonii było wywołane sztucznie przez obce, niechętne jej mocarstwo, ale także tego, że naziści do dziś utrzymują swoją bazę na Antarktydzie, że "coś dziwnego dzieje się z czasem" - tzn. że sekundy są coraz dłuższe, dowiedziałem się też o odwiedzinach obcych w Warszawie i udziale UFO w zawaleniu się dachu hali w Katowicach. Niesamowite, jak "filmowe" są te historie. Aż dziw, że Hollywood nie ekranizuje tych opowieści.


Wróćmy do naszej historii. Miejsce akcji: Warszawa, przystanek Saska, po praskiej stronie Wisły. Wieczorem wysiadam z autobusu i zachęcony dobrą pogodą decyduję, że resztę drogi na Grochów przejdę pieszo. Wysiadam, ruszam wzdłuż Alei Stanów Zjednoczonych na wschód. Za plecami mam Wisłę, pod nogami chodnik, a w płucach rześkie wiosenne powietrze. Postanawiam sprawdzić, czy jest pochmurnie, podnoszę głowę. Patrzę w niebo i widzę lecący samolot. A właściwie światełko samolotu, bo w końcu jest wieczór. Jedno, drugie, trzecie, piąte, piętnaste.


Gdy zobaczyłem, że na niebie znajduje się przynajmniej piętnaście samolotów - bardzo się zdziwiłem. Dodatkowo wszystkie leciały w jedną stronę - na wschód. Odwróciłem się, spojrzałem raz jeszcze w górę i oniemiałem. Nie było ich piętnaście, a przynajmniej setka, i wszystkie leciały jakby z jednego miejsca. Jakby znad Pałacu Kultury. Moja pierwsza myśli była mniej więcej taka: "Oszalałem. Za dużo portali spiskowych. Widzę UFO. Oszalałem".


Przecież nie mamy tyle samolotów, poza tym to wszystko leci niemal bezgłośnie. Zupełnie poważnie zacząłem rozważać myśl, że oszalałem. Postanowiłem zatem obserwować innych przechodniów - żeby zobaczyć czy oni też to widzą. Czy też widzą setki samolotów na niebie. Aleja Stanów Zjednoczonych w tym miejscu, w którym się znalazłem ma to do siebie, że przechodniów wielu tam nie ma. To taka bardziej "trasa przelotowa" niż normalna, miejska ulica. W dostrzegłem mężczyznę z psem, który szedł z naprzeciwka. Nieśmiało go zaczepiłem i równie nieśmiało wskazałem niebo i zapytałem go czy widzi to co ja. Odpowiedział inteligentnie: "O kurna!" i już wiedziałem, że nie oszalałem. Nie tylko ja widziałem setki samolotów na niebie.


Uzbrojony w niezawodną N8 postanowiłem udokumentować zjawisko. Korzystając z cyfrowego zooma zrobiłem kilka zdjęć. Niestety tylko na jednym dobrze widać nieszczęsne samoloty. Dwunasto-mega-pikselowy aparat cyfrowy w Nokii mimo swoich oczywistych zalet pozostaje aparatem w telefonie komórkowym i niespecjalnie nadaje się do dokumentowania dziwnych zjawisk na niebie. Oto zdjęcie (trzeba je powiększyć, żeby coś dojrzeć):



Nakręciłem także krótki film. Widać na nim wyraźnie, że samoloty lecą dość wolno, ale za to ze stałą prędkością. Nie zastanawiałem się jeszcze co zrobię z tym filmem, na razie widziałem na niebie setki samolotów i postanowiłem to nakręcić. Ponownie korzystając z cyfrowego zoomu przystąpiłem do dokumentowania zjawiska. Oto co nakręciłem.



Na filmie widać wyraźnie kilka lecących "światełek". Nie do końca przypominają samoloty, bo światełka nie migają, i nie są różnokolorowe. Myślę sobie: "Jakaś akcja wojskowa, jakieś ćwiczenia? Ale chyba przecież nie mamy tylu samolotów...?" W końcu usatysfakcjonowany tym, że zjawisko po pierwsze widzę nie tylko ja, a po drugie, że udało mi się je udokumentować ruszyłem dalej na wschód. Szedłem, wciąż zastanawiając się czym są tajemnicze światła na niebie i od czasu do czasu je obserwując. Gdy przede mną, niedaleko kanałku gocławskiego coś spadło z nieba na ziemię.


Podszedłem do tego bliżej i przyjrzałem się temu. Wyglądało to jak dokładnie tak:
 


Teraz już wiedziałem co to jest, zagadka setek "samolotów" na niebie została połowicznie wyjaśniona. Nie wiedziałem jeszcze tylko skąd tyle lampionów i po co je ktoś wypuścił. Tego dowiedziałem się dopiero potem, z Internetu i gazet. Szczegóły akcji i dużą galerię zdjęć znajdziecie tutaj.


Fajna akcja, ale co się zdążyłem "nabać", że oszalałem, to moje ;)

wtorek, 8 marca 2011

RiverRider

Nie wiem jak Wy, ale ja lubię od czasu do czasu pograć w jakąś oldskulową grę. I niedawno znalazłem jedną taką w Ovi Sklepie. Dodatkowo ucieszyłem się, gdy okazało się, że to gra polska. Z radością wydałem zatem niemal 8 złotych, żeby móc w nią zagrać.

A mowa o RiverRider - grze bardzo mocno nawiązującej do kultowego już przeboju z ośmiobitowców - River Ride. Lecieliśmy w niej niewielkim samolotem nad rzeką i strzelaliśmy do wszystkiego co się rusza. Zbieraliśmy paliwo i pilnowaliśmy, żeby nic nas nie zniszczyło. RiverRider różni się od pierwowzoru nie tylko stopniem skomplikowania (o tym za chwilę), ale także pojazdem jakim przychodzi nam się poruszać. W grze zasiadamy za sterami czegoś w rodzaju okrętu bojowego (po osiągnięciu 50 poziomu możemy już wybierać między nim, a niszczycielem)i płyniemy po rzece.

Tak samo jak w pierwowzorze zbieramy paliwo i strzelamy do wrogów. Tych ostatnich nie zabraknie. Mamy zatem inne okręty, spadochroniarzy, a nawet czające się gdzieś przy brzegach czołgi i działa. A strzelać mamy czym. O ile zdołałem się zorientować amunicję mamy nieograniczoną. I to dobrze, bo strzelać naprawdę jest do czego.

Sterowanie na dotykowym ekranie w takiej grze mogłoby być problemem. Rozwiązano go w bardzo prosty sposób. Sterujemy z wykorzystaniem akcelerometru. W początkowych etapach gry nasz statek płynie sam do przodu i skręca gdy przechylimy telefon w odpowiednią stronę. Później twórcy gry postanowili nam nieco utrudnić rozgrywkę i nasz "warship" nie płynie sam, ale musimy wychylić telefon do przodu. Utrudnia to nieco grę, ale za to daje możliwość sterowania tempem naszego rejsu, co też nie jest bez znaczenia - zwłaszcza gdy chcemy szybko zebrać paliwo, zanim przeleci nad nim spadochroniarz.

Strzelamy po prostu za pomocą tapnięcia w ekran.

Słowo należy się oprawie graficznej - wykonana została bardzo dobrze, ale jeśli ktoś z Was nie lubi stylu retro, albo ma kłopot z grami, które nie porażają kolorystyką (w RiverRider cała gama to właściwie niebieski, zielony, buroszary i czarny), to pewnie mu się nie spodoba.

Świetnie został także dobrany poziom trudności. Przez kilka, kilkanaście pierwszych etapów wydaje się, że jest zwyczajnie za łatwo i przejdziemy grę bez wysiłku. Ale pierwsze etapy pokonuje się szybko, a dalej czekają na nas coraz to nowe wyzwania. W pewnym momencie gra staje się naprawdę trudna i dobrnięcie do końca kolejnego etapu daje naprawdę sporo satysfakcji.

RiverRider nie jest może najlepszą grą w Ovi Sklepie, ale wszystkim tym, którzy czasem, jak ja, lubią sobie zagrać w coś bardzo "retro" sprawi na pewno dużo satysfakcji.

wtorek, 8 lutego 2011

Copter It wciąga

Od czasu do czasu trafia się mała, prosta gra, która potrafi sprawić, że znikam na długie godziny. Taką grą właśnie okazała się produkcja jaką znalazłem dziś w OviStore o wiele mówiącym tytule "CopterIt". Dziś dzięki niej wsiąkłem na naprawdę długie godziny i zapomniałem o pracy.

Trudno wyobrazić sobie prostszą w założeniach grę. Sterujemy malutkim helikopterem. "Sterujemy" to właściwie duże słowo, bo jedyne co robimy, to dotykamy ekranu. Nasz helikopterek leci w prawo w losowej scenerii. Gdy dotykamy ekranu jego śmigła kręcą się szybciej i nabiera wysokości. Gdy pozostawimy go samemu sobie - spada. Naszym celem jest dolecieć jak najdalej, co wcale nie jest proste, bo tunele, którymi podróżujemy generowane są losowo.

Krótki filmik doskonale pokaże Wam na czym polega gra:



Proste, nieskomplikowane, ale baaardzo wciągające. CopterIt jest dowodem na to, że żeby stworzyć dobrą, bardzo grywalną grę nie trzeba wcale mnóstwa pieniędzy, czy bajeranckiej grafiki.

CopterIt można pobrać ze sklepu Ovi za darmo. Gorąco polecam.

sobota, 22 stycznia 2011

Czy zakupy mogą być zbyt łatwe?

W Ovi sklepie można znaleźć wiele różnych aplikacji. Dziś zajmiemy się specjalnym klientem do Allegro - jednej z najpopularniejszych stron w Internecie. W 2009 roku doszło do dużej zmiany layoutu portalu, co spotkało się z protestami użytkowników i czasami ostrą krytyką fachowców. Szczerze mówiąc także i ja nie przyzwyczaiłem się wciąż do nowego układu strony z wieloma menu, zmieniającymi się na różnych podstronach. Z pomocą dla takich jak ja przychodzi klient Allegro, którego możemy pobrać ze Sklepu Ovi za darmo. 

Jestem okazjonalnym Allegrowiczem. Kiedyś z serwisu aukcyjnego korzystałem niemal codziennie wyprzedając zbędne książki z domowej biblioteki. Teraz sprzedaję rzadko, rzadko także kupuję i może przez to nowy layout Allegro mnie drażni - nie przyzwyczaiłem się. W moim przypadku okazało się, że w przypadku sprzedaży korzystanie z serwisu jest wygodniejsze na komórce, niż na komputerze. Jeśli zaś chcemy coś kupić za pomocą tego klienta... cóż. Musimy uważać. Bardzo uważać.

Klient Allegro oferuje nam bardzo przejrzysty interfejs. Ekran powitalny składa się ledwie z sześciu elementów. W górnej, głównej części znajdziemy cztery przyciski: "Przeglądaj kategorie", "Sprzedaj", "Obserwowane" i "Skanuj kod". Na dole, pod logiem serwisu jest pasek wyszukiwarki. 


Omówmy elementy ekranu głównego po kolei.

Przeglądanie kategorii zorganizowano w bardzo prosty sposób. Po naciśnięciu przycisku zostajemy przeniesieni do ekranu kategorii, które możemy otwierać w ten sposób wchodząc "w głąb" drzewa kategorii.  Sporym ułatwieniem podczas przeglądania jest to, że w prawym górnym rogu znajduje się nazwa poziomu drzewa, na którym się aktualnie znajdujemy. Ostatecznie, gdy jesteśmy już na najniższym poziomie możemy za pomocą jednego przycisku przenieść się do listy wystawionych na sprzedaż przedmiotów.



Listę przedmiotów zaprezentowano w sposób skromniejszy niż na desktopowej wersji serwisu, co zupełnie nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - dzięki temu jest ona bardziej czytelna.

Przycisk "Obserwowane" przenosi nas do ekranu obserwowanych przez nas aukcji. Oczywiście nie od razu, bo najpierw musimy się zalogować. "Na warstwie" po kolei wyświetlają się okna, w których musimy wpisać nasz login i hasło.

Skanowanie kodu w założeniu ma pomagać w porównywaniu ceny przedmiotu w sklepie i na Allegro. Po kliknięciu w przycisk nasz aparat cyfrowy będzie służył jak czytnik kodów kreskowych. Wystarczy zbliżyć telefon do kodu, a telefon sam ustawi ostrość i zeskanuje kod. Nawet nie musimy niczego specjalnie przyciskać. Odczytany kod od razu, także automatycznie przenoszony jest do wyszukiwarki i już - po kilku sekundach mamy listę ofert sprzedaży interesującego nas przedmiotu. Rozwiązanie bardzo dobre, gdy jesteśmy w sklepie i chcemy się szybko dowiedzieć, czy na Allegro nie uda nam się kupić tego co nas interesuje taniej. Nie musimy wtedy niczego wpisywać do wyszukiwarki, czy odwiedzać strony internetowe. Po prostu skanujemy kod i mamy wszystkie informacje na tacy. 



Najsłabszą stroną klienta Allegro jest wyszukiwarka. W desktopowej wersji serwisu możemy zawężać wyszukiwanie według kategorii. Na przykład wpisujemy "Batman", po czym jednym kliknięciem zawężamy kategorię do na przykład "książki i komiksy". W kliencie Allegro tej możliwości nie mamy, dlatego wygodniejsze wydaje się poszukiwanie przedmiotów przez drzewo kategorii. 

Najciekawszą i najważniejszą opcją w kliencie Allegro jest sprzedaż. Nie pamiętam ile razy męczyłem się wystawiając na przykład 20 książek dziennie. Trzeba je było ułożyć, każdej zrobić zdjęcie, przesłać zdjęcia do komputera, a potem wystawić na aukcję. Tutaj jest znacznie wygodniej, bo wszystko możemy zrobić za pomocą telefonu. Znów N8 ułatwia nam życie zastępując komputer i pełniąc jego funkcje nawet lepiej niż on sam. Po przejściu do sprzedaży wyświetla nam się bardzo przejrzysty ekran, na którym w bardzo prosty i wygodny sposób możemy ustawić wszystkie interesujące nas opcje. 






Strona sprzedaży składa się z trzech zakładek. Na pierwszej z nich ustawiamy podstawowe parametry, takie jak cena, format oferty (aukcja, kup teraz), wpisujemy tytuł aukcji, opis, wybieramy kategorię, a także opcje dostawy. Druga zakładka to zdjęcia. Możemy wgrać już wykonane zdjęcie, albo kazać programowi zrobić nowe. Jeśli wybierzemy drugą opcję zostaniemy przeniesieni do aparatu cyfrowego i będziemy mogli sfotografować wybrany przez nas przedmiot. I tu miła niespodzianka. Program pozwala wybrać rozmiar zdjęcia. Nokia N8 dysponuje potężnym aparatem i domyślnie robi zdjęcia w wysokiej rozdzielczości. Za załadowanie do Allegro fotki, która waży ładnie ponad 1MB musielibyśmy dopłacić. Tymczasem od razu po zrobieniu zdjęcia zostajemy poproszeni także o wybór jej rozmiaru. Mamy dwie opcje 50 kB lub 200 kB. 




Trzecia zakładka z ikoną ciężarówki służy to określenia ceny przesyłki. Znajdują się tam wybrane przez nas wcześniej metody dostarczenia przesyłki - każdej musimy przyporządkować odpowiedni koszt. Potem pozostaje już tylko wystawić przedmiot na sprzedaż. Naprawdę - wygodniej niż na komputerze.

Kupowanie przedmiotów odbywa się w bardzo podobny sposób jak w przypadku desktopowej wersji serwisu, ale jest pewna bardzo istotna różnica, o której musimy pamiętać. Podczas zakupów dokonywanych przy pomocy komputera po kliknięciu w "Kup Teraz" zostajemy przekierowani do ekranu, na którym musimy potwierdzić nasz zakup. W przypadku wersji mobilnej - nie ma tego ekranu, a już samo dotknięcie przycisku jest równoznaczne z zawarciem transakcji. Tak właśnie kupiłem koszulkę z fantazyjnym nadrukiem za 80 złotych. I właśnie czekam na maila od sprzedawcy z nadzieją, że zgodzi się anulować transakcję. 




Brak ekranu potwierdzenia zakupu, zwłaszcza gdy używamy dotykowego ekranu jest bardzo, ale to bardzo złym pomysłem. Przez to można dosłownie: potknąć się i coś kupić. Tak jak przydarzyło się to mi. Zwłaszcza, że przycisk przenoszący nas do informacji o sprzedawcy znajduje się bardzo blisko przycisku "Kup".


piątek, 7 stycznia 2011

Bank w kieszeni

Podobno pierwsze bankomaty stworzono po to, żeby zastąpiły żywych kasjerów w bankach. Miały być one zamknięte w budynku banku, a klienci mogliby z nich korzystać jedynie w godzinach otwarcia placówki. Czasy się jednak zmieniły, znalazł się jeden wizjoner i bankomaty dziś stoją na ulicach. Dzięki temu mam jak zapłacić za taksówkę o 3 nad ranem. Póki co N8 nie potrafi robić za bankomat, ale za to mam cały bank w kieszeni.

Nowoczesny smartphone pozwala na zarządzanie pieniędzmi. O ile mamy konto, którym można zarządzać przez Internet. Ja mam. W mBanku. 
 
Po wejściu na stronę mBanku za pomocą wbudowanej w Nokię przeglądarki wyświetla nam się mobilna wersja serwisu - mBank lajt. 
Można się tak zalogować na konto, ale czemu męczyć oczy małą niewygodną wersją serwisu, kiedy można korzystać z pełnej? Jeśli używamy dostępnej za darmo w Ovi Opery Mobile - od razu zostaniemy przeniesieni do pełnej (desktopowej) wersji strony. Mając do dyspozycji duży ekran N8 możemy sobie na to pozwolić. 


Czyli wszystko co dotyczy naszego konta w telefonie wygląda dokładnie tak, jak na komputerze. Warto tylko pamiętać, by nie zapisywać hasła w przeglądarce (Opera zawsze o to pyta). 
 


Jest nawet nieco wygodniej niż na "normalnym" komputerze, bo zawsze jeśli chcemy dokonać jakiejś operacji musimy wprowadzić jednorazowe hasło, które bank przysyła nam SMSem. Bez multitaskingu zatem ani rusz, na szczęście N8 świetnie sobie radzi z robieniem kilku rzeczy naraz. 


Czyli gdy przychodzi SMS z hasłem po prostu wciskamy przycisk fizyczny na dole obudowy, odczytujemy wiadomość, a potem dzięki poleceniu "pokaż otwarte aplikacje" przechodzimy z powrotem do banku.


Mając N8 w kieszeni mógłbym się uprzeć i płacić taksówkarzowi przelewem.